SZKWAŁ
Gdy nad widnokręgiem pojawią się chmury,
Wiatr z nagła uderzy po burtach z ukosa,
Świat staje się cały ciemny i ponury,
Horyzont za krótki, za nisko niebiosa.
Dziób wspina się w górę na falę wali,
Gwiżdże wiatr po linach, maszt cichutko trzeszczy,
Kadłub gnie się lekko, jakby nie ze stali,
Bryzgi fal po szybach, wielkie krople deszczu.
A maszty po niebie coś dziwnego piszą,
Nieznane litery, jakieś hieroglify,
Słuchając poświstów tęskno już za ciszą,
Lecz wiatr ciągle silny, ciągle napastliwy.
Rozkołys kadłuba ścina z nóg i wali,
Ruchome przedmioty wokoło szaleją,
Jeszcze nie spłynęła woda jednej fali,
A już dwie następne na pokład się leją.
Pomyliwszy rumby kompas jak szalony
Kołysze się w jarzmie, kierunki zamazał,
Matros ster trzymając stoi rozkraczony,
Stara się utrzymać kurs jak „stary” kazał.
Trzeszczą nity w burtach, dziób rzuciło w górę,
Kadłub drży jak w febrze, teraz rufa skacze,
A szkwał nie przycicha, niebo nadal w chmurach,
Dech w piersi zapiera, serce się kołacze.
Lecz kiedy wiatr z cichnie, zejdą chmury z nieba,
Tylko martwa fala z lekka pokołysze,
Znów tęskno za wiatrem, znów sztormu potrzeba,
Niemiła nam szklana, monotonna cisza.
Tak co dzień i co noc pędzeni w nieznane
Wicher do snu tuli, kołysze nas morze,
A kiedy spoczniemy sztormami znękani,
Pokołysz nas w trumnach dobry Panie Boże!